Finally I have what I was looking for. Finally we have managed to do some skiing in
Saturday, February 16, 2008
Skiing on the other side of the world
Tuesday, February 12, 2008
Spalił się Wawel
Tytuł nieprzypadkowy. Dwa dni temu w Seulu spłonęły "Wielkie Wrota", czyli najważniejszy budynek w Korei Południowej. Przykra sprawa, ponieważ budynek zbudowany 1396 roku przetrwał kilka wojen. Jeśli można go porównać do polskich budowli to sytuacja wygląda tutaj tak, jakby spłonął krakowski Wawel. Lokalne stacje telewizyjne przez kilkanaście godzin na dobę relacjonują wydarzenia spod miejsca pożaru. Ludzie manifestują i piszą petycje do prezydenta (sic!). Przykra sprawa:(
And some positive information:
On Saturday we are going to YongPyong ski resort to check local slopes. Our first visit in the Korean countryside. Wish us a good luck!!!
Monday, February 11, 2008
Another "First day at school"
Today it was my another first day at school. I do not even remember how many different schools I already started in my life. Definitely this is the third master-level school and second most bizarre. Geology at
Saturday, February 9, 2008
Yoooooo Let's hit the clubs
Yesterday it was one of those really lazy days. Me and Kristo went to the fitness center to do some morning jogging but it was only a preparation before the evening. The whole plan was simple: We start in the dormitory and then we move to Mapo-Gu for some clubbing. The only problem was that our guide got a little bit to drunk and we were looking for NB Club for at least half an hour. The place next to
Friday, February 8, 2008
Seoul from above
For me the stadium itself was not so much impressive but still a nice place. From a far distance it looks pretty the same as
We will definitely go there during a spring time to support the local football team - FC Seoul.
Later we took the subway again to go one more time to Myeong-Dong. This time we wanted to see
To cut the long story short we grabbed some drinks in Myeong-Dong and we ended up in New Yorker Pub just next to our Campus.
Wednesday, February 6, 2008
Jedzenie na podłodze, czyli czemu znowu boli mnie tyłek
Wieczorem umówiliśmy się z zagranicznymi studentami MBA na KAIST. Wśród nich jest Marysia z Kazachstanu, chłopak z Uzbekistanu i weteran z Polski, czyli Maciek. Maciek pierwszy raz przyjechał do Seulu chyba 1,5 roku temu (jeszcze przed Mrozem i na długo przed Olą). Przedłużył sobie pobyt w ramach umowy bilateralnej, a teraz wrócił na rok, żeby zrobić MBA. Wszyscy mówią, że jest już bardziej Koreańczykiem, niż Polakiem. W każdym razie porozumiewa się z autochtonami, jak swój człowiek.
Był z nami jeszcze Jason, Australijczyk pracujący w International Center w KAIST.
Jak widać kolację jedliśmy siedząc na podgrzewanej podłodze. Przed wejściem obowiązkowo trzeba zdjąć buty. W stole wbudowane są specjalne grille, które rozpala właściciel restauracji. Generalna zasada jest taka, że wszystko smaży się samemu i wszyscy jedzą razem z jednego miejsca (lub kilku jeśli stół jest długi). Zupełnie nie mogę się przyzwyczaić, do jedzenia mięsa które jest opiekane zaledwie przez kilka minut i wyglada jakby nadal było surowe.
Małe kawałki mięsa zawija się w liście sałaty i dodaje sosu. Im sos jest bardziej czerwony, tym większe prawdopodobieństwo, że wypali przełyk i jelita.
Dodatkowo na stole znajdują się przystawki, które zawsze są wliczone w cenę posiłku. Rodzajów przystawek jest bardzo dużo. Czasami wyglądają, jak trawa z sosem, a czasami jak liście. Najczęściej spotykamy kimchi, czyli kapustę z różnymi rodzajami sosu. Koreańczycy jedzą kimchi do wszystkiego i ze wszystkim. Tak jak w Polsce chleb:) nawet na śniadanie.
Po posiłku (oczywiście na koszt KAIST:) poszliśmy do baru NewYorker, gdzie przy piwku uczyliśmy angielskiego cztery przemiłe kelnerki.
Następny przystanek Warszawa-Stadion
Mój osobisty sukces to umiejętność zamówienia dodatkowej wody po koreańsku. Jestem dumny, jak paw.
Azjaci wszędzie są tacy sami. Jak tylko zobaczą jakiś fajny stadion to przerabiają go na wielki bazar. Tak było w Warszawie i tak samo jest w Seulu. Środa była dniem, kiedy całą ekipą (oprócz Juliena) wybraliśmy się na z góry upatrzona pozycję o nazwie Dongdaemun Stadium. Nasz główny cel to kupić prezent walentynkowy dla mojej Oli. Dostaliśmy cynk, że jest tam pełno centrów handlowych.
Niestety okazało się to półprawdą, bo centra handlowe faktycznie istnieją, ale z powodu świąt nowego roku lunarnego (6-9 lutego) wszystkie są zamknięte.
Wprawdzie normalne sklepu nie działały, ale tuż obok znajdują się dwa stare stadiony, które zostały przerobione na parking i bazar. Bardzo przypomina to nasz stadion X-lecia i też mają to wszystko niedługo wyburzyć.
Na wspomnianym stadionie-bazarze można kupić chyba nawet więcej niż u nas. Widziałem drewniane koła do powozu i fontanny. Oczywiście rządzą klapeczki i adidasy sprowadzone od sąsiada z China i Tajwanu. Tutaj przynajmniej transport wychodzi sporo taniej:)
Można spotkać ludzi z całej Azji. Wietnamczycy, Mongołowie, Hindusi. Jeden wielki kocioł, a pośród nich tacy mistrzowie marketingu bezpośredniego:
PRL-inaczej, czyli kupno Maca w Seulu
Jeszcze przed wyjazdem udało nam się ogarnąć sprawę telefonów komórkowych (prawie ogarnąć, bo mój nie chciał się zarejestrować w sieci i będzie działał dopiero w poniedziałek). Na zdjęciu widać cudo techniki, rodem z filmu "Star Trek".
W Seulu najlepszym środkiem transportu jest metro. W tym 23,5 milionowym mieście (Seoul Metropolitan Area) jest 8 linii podziemnej kolejki, która dojeżdża nawet do sąsiednich miast.
Najpierw pojechaliśmy do Coex Mall, podobno największego centrum handlowego na świecie. Nie wiem, czy jest największe, ale pod względem "fajności" nie dorasta do stóp naszym Złotym Tarasom, czy Arkadii. Po znalezieniu sklepu Apple okazało się, że wszystkie lśniące białe Maci są wyprzedane i nie wiadomo kiedy będą (jak u nas w PRLu z kiełbasą, albo z meblościankami:).
Sprzedawca powiedział, że w sklepie na Myeong-Dong powinny być i żebyśmy tam pojechali.
W sklepie pix-dix na Myeong-Dong Piotrek spotkał przemiłego Koreańczyka, który poinformował go, że komputer jest już w drodze i będzie niedługo. Na pytanie o długość okresu "niedługo" odpowiedź brzmiała: niedługo:)
Dodatkowo okazało się, że w sklepie nie ma dodatkowej pamięci RAM i część ekipy (Piotrek, Julien i Selma) pojechała na bazar elektroniczny w Namdaemun. Ja i Kristo w tym czasie zwiedzaliśmy dzielnicę Myeong-Dong, która wygląda jak ul. Wszędzie jest pełno ludzi i jeszcze więcej sklepów.
Koreańczycy znaleźli niezły sposób na zachęcenie ludzi do odwiedzenia danego sklepu. Zwyczajnie wkładają Ci mały koszyczek w rękę i wciągają do środka na zakupy.
Po 7 godzinach i wielu próbach udało się wreszcie odebrać upragniony komputerek. Piotrkowi chyba się opłacało, bo tutaj zapłacił za niego 40% mniej niż w Polsce.
To był istny PRL-inaczej. Wszystko wyglądało jak akcja przemycania narkotyków na specjalne zamówienie. Myślałem, że w krwiożerczym kapitalizmie już nigdy tak nie będzie.
Mimo wszystko CRM maja niezły, bo na koniec sprzedawca kupił nam lody w ramach przeprosin za czekanie. Miłe!
Orientation meeting
Na spotkaniu poznaliśmy wreszcie Youjin, która jest odpowiedzialna za kontakty z zagranicznymi studentami w KAIST. Youjin spędziła sporo czasu studiując w USA i dzięki temu wyjątkowo dobrze mówi po angielsku. Nie można tego samego powiedzieć o naszych mentorach, ale to nie ma znaczenia. W tym semestrze jest jakiś niedobór studentów zagranicznych i dzięki temu każdy z nas ma po dwóch mentorów.
Mój pierwszy mentor nazywa się Youjoon Cho. To bardzo miły gość, który zawsze ma pod pachą małego laptopa. Tak na wszelki wypadek, jakby musiał akurat w danym momencie sprawdzić aktualne notowania na giełdzie w Londynie lub Chicago. Mam też drugiego mentora, który nazywa się Hyungsuk Choi, ale jeszcze go nie poznałem.
W czasie spotkania poszliśmy z dziekanem KAIST na powitalny lunch, oczywiście na koszt uczelni. Jedzenie było bardzo dobre (mimo niemożliwości identyfikacji zwłok), ale jedyną rzeczą, którą zapamiętałem był straszny ból półdupka spowodowany tym, że siedzieliśmy na podłodze.
Całą procedurę jedzenia po Koreańsku opiszę kiedy indziej. Musicie w tej chwili wiedzieć przynajmniej tyle, że nie ma ważniejszej rzeczy w Korei niż wspólne jedzenie.
Dzisiaj też poznaliśmy kolejną osobę w tegorocznej wymiany. Selma jest Marokanką mieszkającą od 5 lat w Paryżu. W sumie będzie nas 11 osób w tym semestrze. W przyszłym tygodniu dojadą dziewczyny z Tajwanu, Sophie z Holandii, Japończyk i kolejni Francuzi.
Wieczorem zrobiliśmy mały rajd po lokalnych knajpkach. Dzięki pomocy dwóch mentorów (Hana i Hitcha) udało nam się zjeść pyszny obiad, który sami smażyliśmy na stole i napić lokalnego piwa. W sumie bylismy w 3 kolejnych miejscach i oczywiście na koniec było Soju. Tym razem w mniejszych ilościach, bo chłopaki nie dawali rady:)
In the middle of something
After getting acquaintance with Julien from France and Kristo from Finland we have decided to go and have some dinner. The place is called "The black whole" (not to mistake with "The black whore"). We ate something made of chicken but the most important part was to drink the first bottle of "Soju" in Korea. "Soju" is a local wodka made of potatoes and rice. In comparison with polish one it really tastes like piddle. Hopefully after some shots you do not care and just order another one.
We have managed not to accost other quest for about 1 hour (3-4 bottles). Then it started to be more pathetic and therefore more and more funny:) After another few bottles and several e-mails given by Korean girls we were all done. The best thing was that we paid only as much as 36000 Won (Korean currency) (~40 USD )for the whole meal and 8 soju's.
The worst thing was to get back to the dorm, as we live on the hill.
For those who consider it pathetic I need to say taht it is the great way to learn the local culture:)
Tuesday, February 5, 2008
Korea: Początek
W Korei jestem już od 3 dni, ale jak to często bywa na początku zawsze jest sporo do zrobienie. W związku z powyższym nie miałem czasu na przejście kursu "Nauka blogowania w weekend". Dopiero dzisiaj mam chwilkę, żeby ogarnąć sprawy, które nie są związane z imprezami:)
Początek:
Do Seulu (Seoulu) dolecieliśmy w Niedzielę rano czasu lokalnego. Standardowo nasz samolot, która miał nas zabrać z Paryża do Korei zepsuł się tuż przed odlotem i dał nam dodatkową godzinę na zwiedzenie nudnego terminalu 2F lotniska CDG. Po podstawieniu nowej aluminiowej, latającej trumny wreszcie zaczęliśmy poruszać się w stronę Korei. W towarzystwie 270 Koreańczyków (pozostałe 15 osób to załoga samolotu Air France, Ja, Piotrek i może ze 4 innych białych ludzi:).
Już po 9 godzinach od wylotu z Warszawy byliśmy nad Gdańskiem (zonk:), a po kolejnych 8 zrobiłem takie oto piękne zdjęcie wschodu słońca nad równinami Mongolii.
Po kolejnej godzinie spędzonej w autobusie z lotniska Incheon do Seulu zapakowaliśmy się do taksówki. Na szczęście zostaliśmy wyposażeni w kartkę, która za pomocą dziwnych znaczków w języku Han-geul miała wyjaśnić taksówkarzowi drogę do kampusu KAIST. Nasze zdziwienie było ogromne, gdy kierowca niepewnym wzrokiem czytał wspomnianą kartkę, jadąc jednocześnie w złym kierunku:). Jeszcze większe zdziwienie wywołaliśmy u ochroniarza kampusu, gdy okazało się że nie ma nas na liście zagranicznych studentów na aktualny semestr. Oczywiście ochroniarz mówił tylko w swoim języku.
Potem poznaliśmy Stefana (przydomek roboczy naszego ochroniarza w akademiku), ale to już inna historia.